piątek, 10 sierpnia 2012

Fitness dla mas czyli o Polaku który jezdzil koleja

Niestety, podróże koleją przytrafiają mi się dość sporadycznie. Dlatego też nie należę do osób cieszących sie dobrą kondycją. Jak zamierzam wykazać, w UK istnieje ścisły związek pomiędzy ‘byciem fit’ a podróżowaniem koleją... Zrozumiałam to 15 lat temu kiedy postanowiłam wybrać się pociągiem do miasteczka Arundel, w którym znajduje się zamek, a w zamku prawdziwy, angielski Lord (nie pamiętam już numeru Lorda, nie wiem, czy jest piętnastym czy siedemnastym Lordem Arundel, ale pamiętam, że zrobił na mnie wrażenie fakt, że ktoś MIESZKA w budynku o kubaturze Pałacu Kultury). Przed wyejściem do pociągu zaopatrzyłam się w mapkę trasy, zakupiłam bilet i wydawało mi się, że jestem dobrze przygotowana do podróży. Pierwszą próbą było znalezienie peronu. Harry Potter mial łatwiej – przynajmniej wiedział, że ma iść na eron 9 i ¾. Łatwizna! W moim przypadku numer peronu owiany był ścisłą tajemnicą. Nie tylko w moim przypadku. W głównym pomieszczeniu dworca zgromadził sie spory tłumek wpatrujący się z wielką ciekawością w elektroniczną tablicę ogłoszeń – niby nic ciekawego, a jednak. Jak się okazało, na chwilę przed odjazdem pociągu na tej właśnie tablicy wyświetlany jest ów sekretny numer peronu, wtedy wszyscy startują (z prędkością której pozazdrościłby niejeden olimpijski sprinter) i biegną na peron. Jak zdążysz, jedziesz, jak nie zdążysz, masz kolejną szansę z następnym pociągiem. Zdążyłam! Zasapana znalazłam się w pociągu. Po kilkunastu minutach zorientowałam się, że powinnam wysiąść na następnej stacji. Dzielnie wstałam z siedzonka i pomaszerowałam na koniec przedziału, gdzie znajdowały się drzwi wyjściowe. Pociąg zaczął zwalniać, w oddali wyłonil sie peron z napisem ‘Arundel’, pociąg jeszcze zwolnił, jeszcze, a potem ‘wzium’ przyspieszył i minął peron stopniowo zwiększając prędkość. Jak tylko pozbierałam się na tyle, by sklecić rozsądne pytanie w języku language, zapytałam współpasażera-tubylca, dlaczego pociąg nie zatrzymał się na ‘mojej’ stacji. A on na to ‘bo nie otworzyłaś okna.’ ‘OK’ -pomyślałam sobie – ‘wywiało facetowi resztkę rozumu’ ale nie – gość tłumaczył dalej: otóż dojeżdżając do małych stacji maszynista zwalnia nieco stalowego rumaka. Wtedy pasażer, jeśli jest na tyle odważny, musi otworzyć okno i wychylić się z pociągu żeby otworzyć drzwi (tak tak, drzwi pociągu otwiera się od ZEWNĄTRZ, oczywiście ze względów bezpieczeństwa). Wtedy maszynista widzi, że ktoś dynda na otwartych drzwiach, znaczy się, że chce wysiąść, znaczy, że trzeba zatrzymać pociąg. A jak nikt nie dynda – wiadomo – ‘wziuum’. Jeśli pociąg, którym zdecydowaliście sie jechać na dokładkę jest częścia starego londyńskiego metra, będzie w nim jeszcze gorąco jak w saunie. I nie będzie miejsc siedzących, więc przez całą podróż będziecie ćwiczyć balansowanie ciałem i układanie ciała w taki sposów, by w wagonie przystosowanym dla 50 pasażerów zmieściło się 150 osób. A na koniec, aby wydostać się na powierzchnię, przejdziecie kilkaset metrów podziemnymi korytarzami, uprawiając slalom gigant pomiędzy torbami na kółkach, zgubionymi dziećmi, ulicznymi artystami, kubkami gorącej kawy i kto wiem, czym jeszcze. Jakby się nad tym zastanowić, osoby odpowiedzialne za transport zapewniły swoim obywatelom darmowy program fitness. Rozgrzewka jest (bieg do pociągu), potem chwila na trening siłowy (okno, drzwi i ‘dyndanie’), potem rozciąganie (zatłoczone metro) i sprawność motoryczna (uniki w korytarzach). A na deser sauna. Jutro rezygnuję z członkostwa na mojej silowni.

sobota, 6 listopada 2010

Prawie jak Grunwald

Pojechałam niedawno do przeuroczej miejscowości Battle, gdzie w 1066 odbyła się słynna bitwa pod Hastings (sic!). Setki przyodzianych w ciężkie, metalowe zbroje dorosłych facetów tłukło się mieczami i wypuszczało w swoim kierunku drewniane strzały. Inni jeździli konno, a w pobliskim obozie białogłowy wyplatały kosze z wikliny, wyszywały i przygotowywały różne pyszności. Wszystkiemu przyglądali się licznie przybyli turyści, którzy mieli szansę doświadczyć czegoś naprawdę wyjątkowego – powtórki z historii na żywo. Tuż za obozem odbywał się prawdziwy, średniowieczny jarmark, gdzie można było kupić skórzane kielichy, ozdoby z kości i drewna, tarcze, strzały i typowo średniowieczne przekąski. Żadnej tandety „Made in China” – wszystko robione ręcznie, z ogromną dbałością o historyczne szczegóły. I nie przeszkadzało nawet to, że niektórzy „średniowieczni” handlarze posługiwali się mową znad Wisły, a inni znad Gangesu. Jakiś Wielki Brat czuwał nad tym, by wszystko do siebie pasowało i jakoś łączyło się z tym, co działo się obok, na polu bitwy. Znaczy się można. Nie trzeba sprzedawać maszynowo wycinanych i maźniętych farbą kawałków drewna, które tyle powiedzą o realiach Grunwaldu, co nic. Nie trzeba chodzić z przewodnikiem, który mocno usypiającym tonem opowiada o naszej historii i co chwila przestrzega, by nie biegać, nie rozmawiać i nie dotykać. Nie trzeba też karmić turystów wszechobecnym hamburgerem – chociaż, z braku innych możliwości, pewnie i tak go kupią. A co najważniejsze, w jakiś magiczny sposób, można zapewnić wystarczającą ilość miejsc do parkowania i przenośnych toalet. Ha! Znowu wyszło na to, że nawet z Jagiełłą jesteśmy sto lat za Normanami.

czwartek, 20 maja 2010

Lato?

Nastało lato. Przynajmniej tak twierdzą tubylcy. Niestety, nie wiem, jak do tego doszli. Kalendarze, nawet te angielskie, twierdzą, że lato zaczyna się dopiero w czerwcu, czyli za jakiś miesiąc. Niby mogłam zapytać, ale pomyślałam sobie, że skoro oni jakoś zauważyli to lato, to mi też się uda. Wyruszyłam na wyprawę w poszukiwaniu lata – całkiem jak podczas mojej młodości, gdy poszłam na pierwsze wagary szukać wiosny, a znalazłam anginę.

Podczas wyprawy najpierw przyjrzałam się pogodzie. Błąd: pogoda od mniej więcej czterech miesięcy jest dokładnie taka sama i to bynajmniej nie letnia – jakieś plus 15, nie więcej. Strój tubylców też nie dostarczył przekonujących argumentów. Podobnie jak w zaśnieżonym grudniu, niektórzy chodzą w klapkach, inni w zimowych botach – jedni mają za małe koszulki i bardzo, bardzo krótkie spódniczki, inni grubaśne palta, niczym człowieczek z reklamy Michelin.

Zerknęłam na prognozy pogody – takich enigmatycznych wypowiedzi nie powstydziłby się żaden polityk: będzie dziś słonecznie, ale też pochmurno, będzie w dużej mierze sucho, ale może popadać, będzie ciepło, ale temperatura odczuwalna będzie niska, a z wiatrem, hmm... zobaczymy jak będzie...

Nastało lato. Przyjęłam do wiadomości. A z uwierzeniem zobaczymy, jak będzie...

czwartek, 8 kwietnia 2010

Nauczycielom

Świetnie mówię po litewsku. To fakt. Żeby było jasne – nie byłam ostatnio na Litwie, ani też nie uczęszczałam na żaden intensywny kurs tego niewątpliwie pięknego języka. O swojej znajomości rzeczonego dowiedziałam się od moich koleżanek z pracy, które wezwały mnie, żebym wytłumaczyła coś Litwinom twierdząc, że świetnie władam tym językiem, bo – i tu cytuję – Polska leży blisko Litwy. Idąc dalej tym tropem odkryłam w sobie znajomość czeskiego, słowackiego, niemieckiego, rosyjskiego, białoruskiego, ukraińskiego, a jak by się uparł, to pewnie i szwedzkiego. Szkoda, że nie wpisałam tego w CV...
Ale, przechodząc do sedna sprawy - ostatnio z coraz mniejszym zdziwieniem przyglądam się tutejszej rzeczywistości – albo się przyzwyczajam, albo tubylcy, na skutek zwiększonej fali normalności (tzn. emigracji) trochę się zeuropeizowali. Jest jednak jedna rzecz, która ciągle sprawia, że przecieram oczy lub uszy ze zdumienia, bo wydaje mi się, że się przewidziałam lub przesłyszałam, bo takie coś NIE MOGŁO się wydarzyć. A jednak! Tym, co nadal przysparza mi wielu niezapomnianych wrażeń jest niewiarygodny poziom autochtońskiej kadry nauczycielskiej. O, uwierzcie mi – nasłuchałam się przez te kilka miesięcy! Litewski to tylko początek! Być może nie zdziwiłoby mnie pytanie o to, gdzie mówią po flamandzku, gdybym pracowała jako sprzątaczka na dworcowej toalecie – ale wśród nauczycieli?! Z szeroko otwartymi oczami przyglądałam się pani nauczycielce wymachującej flagą Brazylii i tłumaczącej dzieciom: „This is a MAP of Brazil, look at the MAP and then colour it.” Hmm.... Nie wiedziałam, że w Brazylii, w samym środku kraju, znajduje się skrót do nieba i gwiazd... Potem, od innej pani dowiedziałam się, że Kopernik był jednak idiotą, bo to Słońce krąży wokół ziemi, a nie na odwrót, od jeszcze innej, że marchewka to nie warzywo, tylko owoc. Trochę mniej zdziwiła mnie pani twierdząca, że wiersz dwuzwrotkowy wiersz o ośmiu linijkach tak na prawdę ma 8 zwrotek, bo przecież nie każdy musi znać się na poezji, a zwłaszcza nie ja, z dyplomem filologa. Z matematyką nie lepiej – według jednej z pań 3 do potęgi drugiej to to samo co 2 razy 3, a moja umiejętność obliczenia, w głowie, bez użycia kalkulatora, ile to 20% ze 120, wzbudziła powszechne okrzyki zdumienia i zachwytu. Fizyka też leży – nie wiem, czy wiecie, ale jak się nadmucha na lusterko, to ono zamarznie, a potem wyparuje – just like magic :) Jakoś nie pamiętam, żeby moi nauczyciele w polskich szkołach wygadywali aż takie bzdury. Owszem, była pewna pani uwielbiająca końcówkę „kie” – „jak jeszcze raz założysz tę sukienkie to ci postawię dwójkie” i inna, która twierdziła, że nie lubi dzieci i najlepiej się jej współżyje z kaktusami, ale to przecież nie to samo! Dziękuję więc wszystkim zacnym pedagogom za ich cierpliwość, zdrowy rozsądek i przede wszystkim wiedzę, którą wtłoczyli mi do głowy na tyle skutecznie, że teraz wiem, czym się różni mapa od flagi, potęgowanie od mnożenia a marchewka od owocu. Wiem też, że bez względu na to, jak długo zły wilk będzie chuchał i dmuchał na lusterko, to nie zmieni ono stanu skupienia i , w konsekwencji, nie zniknie.

wtorek, 12 stycznia 2010

Zima po angielsku...

Dochodzą mnie słuchy, jak to w Polsce posypało i przymroziło, więc opowiem o tutejszej zimie. Nas też zasypało – sypało śniegu, sypało, sypało i.... zebrało się tego aż ze 3 centymetry! Ta oszałamiająca ilość wystarczyła, aby Anglicy dostali jakiegoś amoku i ogłosili klęskę żywiołową – zamknęli niektóre lotniska, odwołali pociągi i autobusy. Jak ktoś dojechał do pracy witano go kwiatami, a ci, którym się nie udało otrzymali wyrazy współczucia, że pogoda uwięziła ich w domu.
Dla mnie najfajniejsze było to, że na trzy dni zamknęli prawie wszystkie szkoły. Nie mogłam uwierzyć, jak dostałam telefon, że moja też jest wśród tych zamkniętych – pamiętam te czasy, gdy zasuwało się do szkoły w mróz 25 stopni i po kolana w śniegu, a jak chciało się dojechać do pracy trzeba było najpierw odkopać, przy pomocy łopaty, biały wzgórek, pod którym ukryty był mój samochód (albo sąsiada, bo odkopywanie odbywało się metodą chybił- trafił).
Później jednak przyjrzałam się światu i przestałam się dziwić. 3 centymetry śniegu to rzeczywiście spory problem, gdy ktoś w życiu nie słyszał o pługu, piaskarce i solarce. Śnieg na chodnikach do dziś ma się dobrze, ponieważ tubylcy nie opanowali jeszcze sztuki posługiwania się łopatą, a soli używają wyłącznie w celach gastronomicznych . A chodzić po tym śniegu szczególnie trudno, gdy jedyne „zimowe” obuwie to kalosze albo najnowsze adidasy – nic ciepłego tu nie uświadczysz. Za kurtki zimowe robią płaszcze przeciwdeszczowe – za dużo ciepła nie dają, ale za to jak fajnie się w nich wygląda :)
Od jutra podobno odwilż – aż boję się pomyśleć, co to będzie – ze względów bezpieczeństwa pewnie znowu coś zamkną – najlepiej siebie – w szpitalach psychiatrycznych...

piątek, 18 grudnia 2009

Święta, Święta...

Właściwie, to trochę się spóźniłam, bo tu Świąteczna gorączka zaczęła się jakoś w połowie Października. Nie powiem - na początku zdziwiły mnie wszechobecne, uśmiechnięte gęby Mikołajów, czerwone nosy Rudolfa, zaróżowione policzki aniołków i przystrojone choinki. Zdziwiły mnie też tłumy kupujące Świąteczne przysmaki, kilometry papieru do pakowania prezentów i różne inne, mocno kiczowate dekoracje. Dla mnie było zdecydowanie za wcześnie. W listopadzie przeżyłam chwilę grozy, gdy koleżanka w pracy wyznała, że ma już wszystkie prezenty i w zasadzie jest gotowa na Święta. Dałam się wrobić – zaczęłam panikować, że nie zdążę, że nie dam rady, że zaraz lecę stać w kolejkach i kupować, kupować, kupować. Na szczęście po chwili mi przeszło, spokojnie doczekałam do połowy Grudnia i wybrałam się po swoją choinkę. Opłacało się czekać, ponieważ wszystko zostało już mocno przecenione, bo, jak wyjaśnił mi uprzejmy Pan Sprzedawca, na kupowanie choinki to już w zasadzie za późno! Miał przy tym taką minę, jakbym poprosiła go o coś bardzo, bardzo nie na czasie – ot, koszyczek Wielkanocny, albo co.
A teraz przysmaki – kiedyś śmiałam się z węgierskiego pisarza, który stwierdził, że Anglicy może i mają dobre jedzenie, ale przyrządzą je w taki sposób, że absolutnie nie da się go zjeść. I wiecie co? Miał rację! Tradycyjna angielska potrawa na Świąteczny stół to pieczony indyk, warzywa i ziemniaki – niestety, tubylcy chyba bardzo lubią korzystać ze swoich piekarników, więc będą w nich trzymać rzeczonego indyka dopóki nie stanie się suchy i wiórowaty, a warzywa dla odmiany będą tak wodniste i mięciutkie, że jak tyko uda się je nadziać na widelec, za chwilę z niego spadną robiąc bardzo wilgotne „plum” na talerz. Sytuacji nie ratuje nawet deser – tradycyjny pudding pochodzi chyba z czasów, gdy wartość deseru obliczano na podstawie zużytego do jego przygotowania cukru – im więcej, tym, lepiej. Jeśli więc uwielbiacie deser o smaku „obrzydliwie słodki,” to zapraszam do Zjednoczonego Królestwa.
Ale co tam – mimo wszystko mam nadzieję, że Święta to nie tylko ten nieszczęsny indyk i bryła cukru, czego życzę i sobie i innym.
Ze Świątecznymi pozdrowieniami, multikulturowo:
http://www.youtube.com/watch?v=MHkfPjW0aRg

środa, 11 listopada 2009

Praca ciąg dalszy - dla tych o mocnych nerwach

Narzekałam ostatnio na nudy w swojej pracy – doigrałam się – wczorajszy dzień dla odmiany był pełen atrakcji. I to jakich! W ramach szkolenia wysłano mnie do nursery – czyli klasy, do której uczęszczają mniej-więcej czteroletnie żuczki. Dzieciątka są przesłodkie i kochane, dopóki nie zbliżysz się do nich na odległość oddziaływania własnego węchu. Tylko osoba z mocną alergią i chronicznym nieżytem nosa może czuć się tam bezpieczna. Na dokładkę jeden żuczek zrobił kupkę w majtochy – w sumie nic strasznego – w tym wieku jeszcze może się zdarzyć. Najdziwniejsze jednak było to, że panie nauczycielki zamiast rzeczonego żuczka wyjąć z brudnych majtek i zdezynfekować, zamknęły go w łazience i zadzwoniły po mamę. Mama musiała przyjechać Bóg wie skąd, żeby go przebrać. Nie muszę dodawać, że trochę to trwało, więc gama zapachów unoszących się w klasie była wprost nie do opisania. Widząc moje wielkie zdziwienie, bo mi, naiwnej, wydawało się, że szybciej i prościej byłoby żuczka posprzątać na miejscu, pani nauczycielka wyjaśniła, że nie można wyczyścić kupki, ponieważ wiąże się to z dotykaniem miejsc intymnych dziecka, co w tym kraju uważane jest za zbrodnię gorszą od ludobójstwa. Lepiej niech kupa sobie zasycha, przyrasta i doprowadza do rozmaitych problemów dermatologicznych – tymi zajmie się lekarz, policja (bo dziecko zostało zaniedbane i należy odebrać rodzicom prawa rodzicielskie) lub straż pożarna – ta wprawdzie nie pomoże, ale zostanie wezwana tak na wszelki wypadek i fajnie poświeci kogutami.
Na tym nie koniec atrakcji – inny żuczek zwymiotował podczas obiadu. Niestety – siłę odrzutu miał na tyle dużą, że spryskał siedzącego obok kolegę i wszystko w okolicy. Facet miał mocne nerwy, bo wcale się tym nie przejął i dalej wsuwał swoją kanapkę, natomiast znajdującym się na sali dorosłym zupełnie odbiło – obsypali biedaka, jego obrzyganego kolegę i jeszcze z pół stołówki jakimś białym proszkiem i kazali siedzieć i czekać, aż wszystko się wchłonie. Już nie czekałam, by sprawdzić, czy rzygający i obrzygany też mieli się wchłonąć – miałam dość atrakcji jak na jeden dzień i wróciłam do robienia moich dziurek.