wtorek, 12 stycznia 2010

Zima po angielsku...

Dochodzą mnie słuchy, jak to w Polsce posypało i przymroziło, więc opowiem o tutejszej zimie. Nas też zasypało – sypało śniegu, sypało, sypało i.... zebrało się tego aż ze 3 centymetry! Ta oszałamiająca ilość wystarczyła, aby Anglicy dostali jakiegoś amoku i ogłosili klęskę żywiołową – zamknęli niektóre lotniska, odwołali pociągi i autobusy. Jak ktoś dojechał do pracy witano go kwiatami, a ci, którym się nie udało otrzymali wyrazy współczucia, że pogoda uwięziła ich w domu.
Dla mnie najfajniejsze było to, że na trzy dni zamknęli prawie wszystkie szkoły. Nie mogłam uwierzyć, jak dostałam telefon, że moja też jest wśród tych zamkniętych – pamiętam te czasy, gdy zasuwało się do szkoły w mróz 25 stopni i po kolana w śniegu, a jak chciało się dojechać do pracy trzeba było najpierw odkopać, przy pomocy łopaty, biały wzgórek, pod którym ukryty był mój samochód (albo sąsiada, bo odkopywanie odbywało się metodą chybił- trafił).
Później jednak przyjrzałam się światu i przestałam się dziwić. 3 centymetry śniegu to rzeczywiście spory problem, gdy ktoś w życiu nie słyszał o pługu, piaskarce i solarce. Śnieg na chodnikach do dziś ma się dobrze, ponieważ tubylcy nie opanowali jeszcze sztuki posługiwania się łopatą, a soli używają wyłącznie w celach gastronomicznych . A chodzić po tym śniegu szczególnie trudno, gdy jedyne „zimowe” obuwie to kalosze albo najnowsze adidasy – nic ciepłego tu nie uświadczysz. Za kurtki zimowe robią płaszcze przeciwdeszczowe – za dużo ciepła nie dają, ale za to jak fajnie się w nich wygląda :)
Od jutra podobno odwilż – aż boję się pomyśleć, co to będzie – ze względów bezpieczeństwa pewnie znowu coś zamkną – najlepiej siebie – w szpitalach psychiatrycznych...