piątek, 18 grudnia 2009

Święta, Święta...

Właściwie, to trochę się spóźniłam, bo tu Świąteczna gorączka zaczęła się jakoś w połowie Października. Nie powiem - na początku zdziwiły mnie wszechobecne, uśmiechnięte gęby Mikołajów, czerwone nosy Rudolfa, zaróżowione policzki aniołków i przystrojone choinki. Zdziwiły mnie też tłumy kupujące Świąteczne przysmaki, kilometry papieru do pakowania prezentów i różne inne, mocno kiczowate dekoracje. Dla mnie było zdecydowanie za wcześnie. W listopadzie przeżyłam chwilę grozy, gdy koleżanka w pracy wyznała, że ma już wszystkie prezenty i w zasadzie jest gotowa na Święta. Dałam się wrobić – zaczęłam panikować, że nie zdążę, że nie dam rady, że zaraz lecę stać w kolejkach i kupować, kupować, kupować. Na szczęście po chwili mi przeszło, spokojnie doczekałam do połowy Grudnia i wybrałam się po swoją choinkę. Opłacało się czekać, ponieważ wszystko zostało już mocno przecenione, bo, jak wyjaśnił mi uprzejmy Pan Sprzedawca, na kupowanie choinki to już w zasadzie za późno! Miał przy tym taką minę, jakbym poprosiła go o coś bardzo, bardzo nie na czasie – ot, koszyczek Wielkanocny, albo co.
A teraz przysmaki – kiedyś śmiałam się z węgierskiego pisarza, który stwierdził, że Anglicy może i mają dobre jedzenie, ale przyrządzą je w taki sposób, że absolutnie nie da się go zjeść. I wiecie co? Miał rację! Tradycyjna angielska potrawa na Świąteczny stół to pieczony indyk, warzywa i ziemniaki – niestety, tubylcy chyba bardzo lubią korzystać ze swoich piekarników, więc będą w nich trzymać rzeczonego indyka dopóki nie stanie się suchy i wiórowaty, a warzywa dla odmiany będą tak wodniste i mięciutkie, że jak tyko uda się je nadziać na widelec, za chwilę z niego spadną robiąc bardzo wilgotne „plum” na talerz. Sytuacji nie ratuje nawet deser – tradycyjny pudding pochodzi chyba z czasów, gdy wartość deseru obliczano na podstawie zużytego do jego przygotowania cukru – im więcej, tym, lepiej. Jeśli więc uwielbiacie deser o smaku „obrzydliwie słodki,” to zapraszam do Zjednoczonego Królestwa.
Ale co tam – mimo wszystko mam nadzieję, że Święta to nie tylko ten nieszczęsny indyk i bryła cukru, czego życzę i sobie i innym.
Ze Świątecznymi pozdrowieniami, multikulturowo:
http://www.youtube.com/watch?v=MHkfPjW0aRg

środa, 11 listopada 2009

Praca ciąg dalszy - dla tych o mocnych nerwach

Narzekałam ostatnio na nudy w swojej pracy – doigrałam się – wczorajszy dzień dla odmiany był pełen atrakcji. I to jakich! W ramach szkolenia wysłano mnie do nursery – czyli klasy, do której uczęszczają mniej-więcej czteroletnie żuczki. Dzieciątka są przesłodkie i kochane, dopóki nie zbliżysz się do nich na odległość oddziaływania własnego węchu. Tylko osoba z mocną alergią i chronicznym nieżytem nosa może czuć się tam bezpieczna. Na dokładkę jeden żuczek zrobił kupkę w majtochy – w sumie nic strasznego – w tym wieku jeszcze może się zdarzyć. Najdziwniejsze jednak było to, że panie nauczycielki zamiast rzeczonego żuczka wyjąć z brudnych majtek i zdezynfekować, zamknęły go w łazience i zadzwoniły po mamę. Mama musiała przyjechać Bóg wie skąd, żeby go przebrać. Nie muszę dodawać, że trochę to trwało, więc gama zapachów unoszących się w klasie była wprost nie do opisania. Widząc moje wielkie zdziwienie, bo mi, naiwnej, wydawało się, że szybciej i prościej byłoby żuczka posprzątać na miejscu, pani nauczycielka wyjaśniła, że nie można wyczyścić kupki, ponieważ wiąże się to z dotykaniem miejsc intymnych dziecka, co w tym kraju uważane jest za zbrodnię gorszą od ludobójstwa. Lepiej niech kupa sobie zasycha, przyrasta i doprowadza do rozmaitych problemów dermatologicznych – tymi zajmie się lekarz, policja (bo dziecko zostało zaniedbane i należy odebrać rodzicom prawa rodzicielskie) lub straż pożarna – ta wprawdzie nie pomoże, ale zostanie wezwana tak na wszelki wypadek i fajnie poświeci kogutami.
Na tym nie koniec atrakcji – inny żuczek zwymiotował podczas obiadu. Niestety – siłę odrzutu miał na tyle dużą, że spryskał siedzącego obok kolegę i wszystko w okolicy. Facet miał mocne nerwy, bo wcale się tym nie przejął i dalej wsuwał swoją kanapkę, natomiast znajdującym się na sali dorosłym zupełnie odbiło – obsypali biedaka, jego obrzyganego kolegę i jeszcze z pół stołówki jakimś białym proszkiem i kazali siedzieć i czekać, aż wszystko się wchłonie. Już nie czekałam, by sprawdzić, czy rzygający i obrzygany też mieli się wchłonąć – miałam dość atrakcji jak na jeden dzień i wróciłam do robienia moich dziurek.

poniedziałek, 9 listopada 2009

Moja praca

Protoplasta Profesora Miodka antycypował wymyślając formę zwrotną czasownika „uczyć się.” Dokładnie to robią w szkołach tutejsze dzieci. Uczą SIĘ. Same. Ich nauczyciele są zbyt zajęci wypisywaniem sprawozdań, raportów, raportów ze sprawozdań i sprawozdań z raportów, a następnie wkładaniem ich w opasłe segregatory, aby poświęcić dzieciakom choćby chwilę swojego cennego czasu. Serio – od 3 tygodni pracuję w szkole. Teoretycznie powinnam uczyć dzieci, ale w praktyce ledwie je widuję. Dodam tylko, że w instytucji liczącej sobie ponad 450 uczniów jest to nie lada osiągnięciem. Zamiast uczyć, mam wymyślać indywidualne plany nauczania i zastanawiać się, jaki będzie przyrost wiedzy moich podopiecznych. Tylko nad czym się tu zastanawiać? Skoro dzieci uczą SIĘ, a nie są uczone, pewnie nie będzie oszałamiający. Ja zaś wkrótce osiągnę wyższy stopień wyspecjalizowania w robieniu dziurek dziurkaczem, nadziewania owych dziurek na widełki segregatora i przykrywania tychże dziurek różnymi kolorowymi przekładkami. Tylko te dziurki potrzebne tym dzieciom jak dziurka w moście...

sobota, 24 października 2009

I dodaj szczyptę Paracetamolu...

Ostatnio zastanawiałam się, po co koncerny farmaceutyczne na całym świecie wydają ogromne fortuny na wynajdowanie nowych leków i przeprowadzanie kosztownych badań i testów, skoro brytyjscy lekarzeż dawno wymyślili cudowny lek na absolutnie wszystko. Serio!
Kilka dni po przyjeździe zapisałam się tu do lekarza – nie było to łatwe, bo najpierw przez parę godzin poszukiwałam gabinetu - schodziłam całą wieś wzdłuż i wszerz, ale im dłużej chodziłam, tym bardziej okazywało się, że pod wskazanym adresem znajduje się jedynie zardzewiały blaszak, przypominający dawne sklepy spożywczo przemysłowe na komunistycznych wsiach o populacji 5i pół mieszkańca. Przy trzeciej rundzie dokoła blaszaka odważyłam się zapytać nadchodzącego tubylca, gdzie przyjmuje lekarz, a gdy tubylec wskazał rzeczony blaszak, miałam tylko dwie opcje: albo uznać, że tubylec stuknięty i zacząć czwartą rundę dokoła blaszaka, albo zaufać jego autochtońskiej wiedzy i przekonać się o tym osobiście. Ku memu zdziwieniu tubylec nie kłamał – w środku, na zydelku, siedział przyozdobiony w turban pan doktor. Po zadaniu mi kilku podchwytliwych pytań, podarował mi receptę na paracetamol – 300 sztuk, wystarczyłoby dla całej, dość licznej rodziny - bo przyznałam się, że trochę boli mnie kolano.
Kolejna wizyta, przy której skarżyłam się na ból gardła też zaowocowała receptą na paracetamol. Tak tak - kolejne 300 sztuk! Ból gardła – paracetamol. Ból głowy, paracetamol. Ból zęba – paracetamol. Później dowiedziałam się, ze przy porodzie też podają paracetamol. Depresja – paracetamol. Kłopoty ze snem – paracetamol itd itp.
A zatem, w sezonie intensywnie grypowym, gotując coś pysznego, nie zapomnij o szczypcie paracetamolu.... Może i nie pomoże, ale jak fajnie będzie smakować....

środa, 7 października 2009

Angielska moda i uroda, czyli jak pozbyłam się kompleksów

Do niedawna, chodząc po warszawskich ulicach, nie potrafiłam zrozumieć, o co chodzi z tym stwierdzeniem, że polskie dziewczyny są takie śliczne. Po pięciu minutach na tutejszej High Street już wiem.

Punkt 1: wszerz
W filmie, Bridget Jones wkładała sobie obciskające majtochy, aby ukryć nadmiar swoich pośladków – niestety, wiele tutejszych pań doprowadziło tę sztuczkę do ekstremum i wkłada na siebie obciskające wszystko: spódniczki, spodenki, bluzeczki, buciki. Nie wiem, czy te ubranka zabrały córce, czy też są to relikty z czasów, gdy tych pań było parę kilo mniej, ale fakt jest faktem – ich garderoba jest za ciasna. Niestety, w przyrodzie nic nie ginie, więc to, co sprasowały spodenki wylewa się i dynda tuż nad spodenkami, to, co sprasowała bluzeczka wypływa linią dekoltu, a sprasowane łydki otulają buciki mięciuchną falbanką dyndającego nad cholewką tłuszczu. Może nie znam się na kanonach piękna, ale moim zdaniem efekt jest porażający!

Punkt 2: wywoływanie urody
Wszystkie znamy te sztuczki – makijaż, perfumy, lakier do paznokci, farba do włosów. Tu jednak stosuje się te kosmetyki inaczej. Ilości makijażu nie powstydziliby się drag queens z problemami skórnymi, lakier do paznokci nakłada się w taki sposób, by jak najmniej pasował do garderoby (np. różowy do czerwonej bluzeczki), ale za to idealnie współgrał z landrynkowo-różową komórą. Panuje też moda na naturalność, czyli do diabła z perfumami – dużo fajniej pachnieć SOBĄ, nawet po tygodniu bojkotowania prysznica. Inaczej jest z farbą do włosów – jak jest, nie należy pokazywać się na ulicy dopóki nie wyhoduje się kilkucentymetrowych odrostów – wtedy można wyjść i z dumą pokazać je innym.

Punkt 3: zachowanie
Przez pierwsze kilka dni ciekawie wyglądałam przez okno słysząc wrzaski na ulicy – no wiecie – mordują kogoś, pomóc trzeba. Przestałam. Jak dotąd wrzaski były tylko forpocztą zbliżającej się hordy dziewczyn świętujących wieczór panieński, piątek, sobotę, niedzielę lub inny dzień tygodnia. Nauczyłam się też deklinować słowo FUCK we wszystkich możliwych kontekstach i związkach frazeologicznych – myślę, że w wolnej chwili opracuję gruby słownik pod tytułem „The usage of the word fuck.” Jeśli doda się do tej ilości decybeli wyraz twarzy mijanych dziewczyn, coś pomiędzy bezgraniczną pogardą a cierpieniem młodego Wertera, przestaje dziwić fakt, że spada im tutaj przyrost naturalny – ja też nie próbowałabym zgadać takiej falującej tłuszczem, obłożonej grubą warstwą tynku, rozwrzeszczanej masy.

I w ten oto sposób skończyły się moje kompleksy – chwilowo nic mi nie dynda i nie faluje, gdy siadam w autobusie, moje pośladki zajmują tylko jedno siedzenie i na dokładkę, gdy się uśmiechnę nie pęka mi makijaż na twarzy. Tylko błagam – niech ten styl (????) nie dotrze do Polski!!!

czwartek, 1 października 2009

Odwrotnie

Odwrotnie, czyli po drugiej stronie lustra

Mimo tego, że uczę się być jak Brytyjczyk, nadal zadziwia mnie ilość rzeczy, które należy tutaj robić ODWROTNIE. Weźmy pociągi: u nas pociąg dojeżdża na stację, zatrzymuje się, ludzie otwierają drzwi i wysiadają. Na dokładkę wszyscy wiedzą, że nie należy wychylać się zbytnio przez okno – można wypaść, mucha może wpaść w oko albo coś w tym rodzaju. Tu jest inaczej – pociąg dojeżdża do stacji, ludzie otwierają okno, wychylają się na zewnątrz, aby dosięgnąć znajdującą się na zewnątrz klamkę (tak, tak – wewnątrz nie ma klamki – nie dasz rady otworzyć drzwi od wewnątrz), otwierają drzwi i wysiadają – nic dziwnego, że tu wszyscy tak fajnie rozciągnięci - tych okienno – klamkowych akrobacji nie powstydziłby się niejeden cyrkowiec!
Jak łatwo się domyślić, wszystkie gałki i pokrętła obracają się w odwrotną stronę – na początku dziwiło mnie, dlaczego ryż na palniku, który, jak sądziłam, włączyłam, jeszcze się nie ugotował, natomiast w garnku, który stał na wyłączonym palniku, stopiły się uszy i popękało denko. Zanim okiełznałam piekarnik minęło kolejnych kilka dni, ale teraz potrafię już odgrzać pizzę, nie doprowadzając do interwencji straży pożarnej. Nie zostawiam też otwartego mieszkania – tak, tak, zamek też zamyka się w odwrotna stronę.
Nie muszę dodawać, że te wszystkie ODWROTNOŚCI przysporzyły mi nowych siwych włosów, więc udałam się do sklepu i kupiłam farbę, aby ukryć swoje zmartwienia. Niestety – nie jestem jeszcze piękna i nie-siwa, bo farby do włosów też działają ODWROTNIE: u nas, przez ostatnie kilkanaście lat odkręcałam plastikową buteleczkę, wciskałam w nią tubkę z farbą, a na samym końcu rzucałam na głowę balsam z saszetki. Niestety, nie przyszło mi do głowy przeczytać ulotki, tylko ciach tubkę do butelki i..... wyszło mi coś w rodzaju źle wymieszanego kisielu, bo tutaj w tubce jest balsam, a farba w saszetce. W efekcie ufarbowałam jedynie kosz na śmieci – pięknie i dostojnie wygląda w tych brązach, a ja dalej siwieję.
To tyle. Albo raczej Elyt ot!

środa, 30 września 2009

W poszukiwaniu straconego smaku

Siedząc w domu, robiąc wielkie NIC, postanowiłam zadbać o rodzinę i gotować smaczne i zdrowe obiadki – może przynajmniej gotować się nauczę, bo o rozwinięciu swojej angielszczyzny już dawno zapomniałam: przecież „ooo aaa” [all right – przy. aut.] załatwia porozumiewanie się z Anglikami, a drugim językiem urzędowym jest polski ewentualnie pundżabi. Wymyśliłam sobie też, że te moje obiadki będą lokalne – ostatecznie mam być jak Brytyjczyk ;)
W napływie entuzjazmu nabyłam sobie Książkę Kucharską o wdzięcznym tytule „English Cuisine”– i tu pierwsze zdziwienie – w książce znalazłam włoskie Spaghetti Carbonara, chińskiego kurczaka w pięciu smakach, hiszpańską paellę, francuskie Panettone, meksykańskie Tortas, tajskiego kurczaka z bazylią, rosyjskiego Strogonoffa i grecką sałatkę. A z potraw autochtońskich jedynie ryba z frytkami (oczywiście, że z octem) i klasyczne, angielskie śniadanie – czyli smażone co popadnie: tosty, kiełbaski, jajka, fasolka, pomidory i pieczarki. No fajnie – ale miało być zdrowo, a ta dieta rozwali nam wątroby po tygodniu stosowania :(
Nie poddałam się jednak – wsiadłam w autko i po zagraniu z tubylcami w ich ulubioną grę (zgadnij gdzie pojadę na rondzie) dojechałam do supermarketu. Czytając mi w myślach, manager wywiesił nawet plakat z listą najpopularniejszych brytyjskich potraw, a tam, na pierwszym miejscu, kurczak tikka masala i arabskie dania Halal :(
Ale co mi tam manager supermarketu – są przecież małe, lokalne sklepiki – tam na pewno znajdę coś pysznego i tutejszego! Pobuszowałam pomiędzy regałami, zanurkowałam w chłodziarki, pomacałam i poszperałam, a w końcu wyszłam z koszykiem pełnym zakupów – kupiłam „Pierogi Babuni,” smalczyk dziadunia, ogórki kiszone Krakus, serek wiejski Piątnica, sok Tymbark, czekoladę Wedla, paróweczki Morlinki, dżem Łowicz, bułkę tartą i piwo Tyskie. Hmm... Czy ja aby na pewno wyjechałam z Polski?!
A co tam – za tydzień na tablicy w supermarkecie ogłoszą, że najpopularniejszą brytyjską potrawą jest schabowy z bigosem i kompot z Wyborowej. Smacznego!!!

poniedziałek, 28 września 2009

jak brytyjczyk

A teraz o tym, jak zaistniałam na Wyspach i jak uczę się być prawie jak Brytyjczycy –

Wymyśliłam sobie, że skoro już tu jestem, pozałatwiam wszystkie zwyczajne sprawy – zapiszę się do lekarza, biblioteki i banku. Ale to nie jest tak proste, jakby się wydawało – otóż żeby zostać członkiem biblioteki, potrzebny jest dowód, że mieszka się tam, gdzie się mówi, że się mieszka – na słowo nie uwierzą. Podobnie w przychodni. Natomiast w banku – prawdziwy raj – powiedziałam gdzie mieszkam, Miła Pani natychmiast otworzyła mi konto, dała kartę kredytową i przyznała debet wysokości 300 funtów. I weź tu się człowieku nie zdziw – w bibliotece, gdzie możesz gwizdnąć książkę wartości kilku funtów, lub w przychodni, z której wyniesiesz najwyżej jakiegoś wirusa, traktują Cię jak potencjalnego kłamczuszka – a w banku dają Ci taką kasę i wierzą na słowo – ech... dziwne to Zjednoczone Królestwo. Ale, że mam już proof of address i mogę legalnie korzystać z biblioteki :)
Bycie prawie jak Brytyjczyk zajęło mi trochę czasu – przede wszystkim musiałam zmienić swoje dotychczasowe przyzwyczajenia dotyczące kierowania samochodem – i nie mówię tu wcale o jeździe po drugiej stronie drogi, ale o zwyczaju korzystania z kierunkowskazów. W Polsce wiadomo – chcesz skręcić, włączasz, skręcasz. Tutaj nie – chcesz skręcić, więc po prostu skręcasz i niech się pozostali użytkownicy drogi martwią. Szczególnie ciekawie wygląda to na rondach – jedziesz sobie, jedziesz i zastanawiasz się, czy kierowca obok ma ochotę skręcić, więc musisz zostawić mu miejsce, czy możesz jechać dalej. To chyba taka gra, w którą grają, gdy nudzi im się na angielskiej drodze – bo u nas masz masę atrakcji – dziura, pęknięcie – tu nie ma czegoś takiego, więc bez dodatkowych emocji (uważaj – za chwilę wjadę Ci w drzwi) można by usnąć za kierownicą. Tak więc oduczyłam się korzystać z kierunkowskazów i jeżdżę jak Brytyjczycy.
Inny aspekt bycia jak Brytyjczyk dotyczy komunikacji werbalnej. Jak spotykasz kogoś znajomego słyszysz zazwyczaj coś, co brzmi jak „Ooh aah?,” co w wolnym tłumaczeniu równa się „all right?” lub „aa a aah?,” czyli „how are you?” I wcale nie dziwię się, że większość ludzi wydaje się sfrustrowana i mniej otwarta – oni przecież cały czas zastanawiają się, co powiedział przedmówca i jak mają na to zareagować! Odpowiedź jest dosyć prosta – jak chcesz być kulturalny, Odpowiadasz „oooh aah, uuu?,” jak nie, ograniczasz się do „oooh aah.” Ponieważ jestem z wykształcenia filologiem, opanowanie tych dźwięków nie przysporzyło mi zbyt wielu kłopotów i odpowiadam już prawie jak Brytyjczyk. Lada chwila zacznę wżerać ich tutejszy wynalazek, czyli frytki z octem – wtedy będę już bardziej angielska niż angielska królowa.
A więc – „ooh aah?”

sobota, 26 września 2009

Telefony telefony

Nowy tydzień, nowe wrażenia :)
Po pierwsze, jeżeli kiedyś zechcesz narzekać na jakiekolwiek telefoniczne Biuro Obsługi Klienta w Polsce, dobrze się zastanów – tutaj jest jeszcze gorzej. Dla przykładu – wymyśliłam sobie mieć internet – ot tak, żeby być w kontakcie. Niby proste, ale tylko w teorii – bo w praktyce dostawcy internetu dzielą się na dwie kategorie – tych, którzy dostarczają internet mobilny, o prędkości zniedołężniałego żółwia i z limitami transferu danych, i tych od „normalnego” internetu. Tyle, że z tym drugimi jest pewien problem – trzeba posiadać linię telefoniczną BT, czyli ich odpowiednika TPSA. Zamówienie linii to pestka, chociaż słowotok konsultanta sprawił, że po 5 minutach słuchania mózg mi się wyłączył i tak do końca nie jestem pewna, czy zamawiając linię nie sprzedałam córki do haremu i nerki na przeszczep, ale jeszcze nikt się po to nie zgłosił, więc jestem dobrej myśli. Po zamówieniu linii można wykupić czasowe łącze – na przykład na 24 godziny – super! – tyle, że moje przestało działać po 6. I tu dochodzimy do sedna sprawy – telefoniczna helpline BT – pierwszy konsultant prawie się na mnie obraził, że dzwonię, bo przecież mogę skorzystać z pomocy online. Jak mu wyjaśniłam, że właśnie z tym online mam problem, przełączył mnie do drugiego konsultanta. Konsultant numer 2 zapewniał mnie, że to nie jest możliwe, by mieć internet bez linii, a jak mu wyjaśniłam, że na tej niemożliwości surfowałam całe 6 godzin, przełączył mnie do konsultanta nr.3. Ten powiedział, że on zajmuje się tylko telefonami, więc nic nie wie, i przełączył do numeru 4. Numer 4 zebrał ode mnie wszystkie dane, łącznie z imieniem nieślubnego dziecka mojej prababki, a potem powiedział, że wyśle mi sprawozdanie na maila. Podziękowałam za tego maila, jako że i tak nie mogłabym go odczytać, więc przełączył do numeru 5. Numer 5 ponownie zweryfikował dane a potem powiedział, że najlepiej będzie poczekać na normalny internet. A ja na to – no tak – ale ja zapłaciłam za te 24 godziny, więc albo kasa z powrotem albo internet. I tak oto zapracowałam na możliwość porozmawiania z numerem 6. Numer 6, z działu finansów, stwierdził, że rzeczywiście wpłaciłam pieniążki i niniejszym kupiłam internet, a gdy dowiedział się, że go nie ma, przełączył do numeru 7 – i tu zbliżamy się do końca tej historii – numer 7, chyba najbardziej „ogarnięty” ze wszystkich stwierdził, że tym zajmuje się specjalny call center, do którego mógłby mnie przełączyć, ale oni nie pracują w weekend, więc mnie nie przełączy :). Cała rozmowa trwała prawie 40 minut a w jej efekcie dostałam skurczu szyi (za krótki kabel w budce telefonicznej). Na dokładkę, podczas rozmowy jakiś pracowity pająk uwił nad drzwiami wejściowymi do budki niezłą pajęczynę i gdybym pogadała jeszcze z godzinkę to pewnie zacząłby mnie zżerać – w sumie fajna mu się zdobycz trafiła. A na marginesie – internet pojawił się godzinę później, zupełnie niespodziewanie – pewnie wcześniej miał przerwę na lunch, albo coś w tym stylu.

Droga TU

Hmm...
Czas na pierwsze wrażenia i wnioski J

Droga TU, pomimo całej swojej rozciągłości (koniec końców wyszło tego 1600km), okazała się całkiem przyjemna (dziękuję tutaj firmie PIONEER, która wymyśliła odtwarzacz CD do mojego auta), aczkolwiek cieszę się, że inni uczestnicy ruchu nie słyszeli śpiewów chóralnych, jakim (z lubością i na cały regulator) oddawałyśmy się z Pyzą. Przeprawa promowa całkiem fajna, choć niektóre pasażerki powinny raczej płynąć za promem niż na, jako że rozmiarem bardziej przypominały otłuszczone na zimę wieloryby niż ludzi – hmm... angielska karma?? Po zjeździe z promu poszło łatwo – zjazd na tę niewłaściwa stronę drogi poszedł raczej gładko, a dalej poprowadził Andrzej, czyli mój nieomylny Pan GPS (dziękuję firmie Tom Tom, że go wyprodukowała J).
Teraz dom – ponieważ wiem, że architekci raczej nie projektują po pijaku, nie powiem, że ten jest wynikiem upojenia alkoholowego – to raczej przejaw nieokiełznanej fantazji i wyzwania rzuconego prosto w oczy stereotypowi, że rogi w pokojach mają mieć kąt prosty, a pokoje kształt zbliżony do prostokąta lub kwadratu – nasz salon i sypialnia mają po sześć ścian, przedpokój siedem, pokój Matyldy pięć i tylko łazienki zaopatrzone zostały w nudne cztery ściany. Na ścianach wszędzie panuje Magnolia, czyli kolor ubogiej bawarki, chociaż jak mam lepszy humor twierdzę, że to lody tiramisu. Mamy też trochę mebli, ale tak żeby nie zaszaleć z rozpakowywaniem się – pewnie większość czasu będę spędzać próbując opanować chaos, który powstał po wyciągnięciu jakiejś koszulki lub spodenek. Okiełznałam już sprzęty domowe – zrobiłam pranie, upiekłam mięso – tu nic ciekawego, ot, standard.
Dalsze przeloty samochodowe były już nieco gorsze – pierwszego dnia ktoś pod supermarketem zarysował nam zderzak i ulotnił się na sposób angielski, a drugiego dnia rzucił się na nas ptak samobójca – normalnie leciał, leciał i trach – prosto w nasz samochód – nam nic, ale jego musiało nieźle walnąć L Problemy miał jakieś albo co.
A najfajniej było, jak skręcałam półkę na książki – angielskie śrubokręty po kilku minutach zatemperowały się i nie przypominały już śrubokręta krzyżakowego tylko metalowy szpikulec, w sam raz nadający się do tego, by go wsadzić w oko ich sprzedawcy. Na szczęście we wsi jest hardware store, gdzie weszłam w posiadanie nowego śrubokręta, którym nie tylko dokręciłam śrubki, ale i wbiłam gwoździe. Znaczy się można J. Pan sprzedawca, w białym prześcieradle i czarnym turbanie życzył mi szczęścia i powiedział, że jak ten śrubokręt się wygnie, to on go wymieni na nowy. Teraz półka stoi i moje książki maja gdzie mieszkać.
Czekamy na szkołę Młodej – jeszcze poczekamy, bo choć początek roku oficjalnie 2-go września, to przez pierwsze trzy dni do szkoły chodzą sami nauczyciele – hi hi – musza się sami nauczyć tego, czego od poniedziałku będą uczyć się dzieciaki. Dam znak, jak wydarzą się jakieś rewelacje.
I to chyba tyle – ach! Jeszcze dwa słowa o pogodzie – jakby nie było, to przecież narodowy temat do konwersacji – jest fajnie – cieplutko i głównie słonecznie, chociaż dziś spadł miniaturowy, trzydziestosekundowy deszcz – chyba bym go nie zauważyła, gdyby nie to, że właśnie wracałam z tym moim śrubokrętem.
Całuję mocarnie, ściskam i wyżymam

Iwoneczka- torebeczka
(dawniej – Iwonka-bez-ogonka)