poniedziałek, 28 września 2009

jak brytyjczyk

A teraz o tym, jak zaistniałam na Wyspach i jak uczę się być prawie jak Brytyjczycy –

Wymyśliłam sobie, że skoro już tu jestem, pozałatwiam wszystkie zwyczajne sprawy – zapiszę się do lekarza, biblioteki i banku. Ale to nie jest tak proste, jakby się wydawało – otóż żeby zostać członkiem biblioteki, potrzebny jest dowód, że mieszka się tam, gdzie się mówi, że się mieszka – na słowo nie uwierzą. Podobnie w przychodni. Natomiast w banku – prawdziwy raj – powiedziałam gdzie mieszkam, Miła Pani natychmiast otworzyła mi konto, dała kartę kredytową i przyznała debet wysokości 300 funtów. I weź tu się człowieku nie zdziw – w bibliotece, gdzie możesz gwizdnąć książkę wartości kilku funtów, lub w przychodni, z której wyniesiesz najwyżej jakiegoś wirusa, traktują Cię jak potencjalnego kłamczuszka – a w banku dają Ci taką kasę i wierzą na słowo – ech... dziwne to Zjednoczone Królestwo. Ale, że mam już proof of address i mogę legalnie korzystać z biblioteki :)
Bycie prawie jak Brytyjczyk zajęło mi trochę czasu – przede wszystkim musiałam zmienić swoje dotychczasowe przyzwyczajenia dotyczące kierowania samochodem – i nie mówię tu wcale o jeździe po drugiej stronie drogi, ale o zwyczaju korzystania z kierunkowskazów. W Polsce wiadomo – chcesz skręcić, włączasz, skręcasz. Tutaj nie – chcesz skręcić, więc po prostu skręcasz i niech się pozostali użytkownicy drogi martwią. Szczególnie ciekawie wygląda to na rondach – jedziesz sobie, jedziesz i zastanawiasz się, czy kierowca obok ma ochotę skręcić, więc musisz zostawić mu miejsce, czy możesz jechać dalej. To chyba taka gra, w którą grają, gdy nudzi im się na angielskiej drodze – bo u nas masz masę atrakcji – dziura, pęknięcie – tu nie ma czegoś takiego, więc bez dodatkowych emocji (uważaj – za chwilę wjadę Ci w drzwi) można by usnąć za kierownicą. Tak więc oduczyłam się korzystać z kierunkowskazów i jeżdżę jak Brytyjczycy.
Inny aspekt bycia jak Brytyjczyk dotyczy komunikacji werbalnej. Jak spotykasz kogoś znajomego słyszysz zazwyczaj coś, co brzmi jak „Ooh aah?,” co w wolnym tłumaczeniu równa się „all right?” lub „aa a aah?,” czyli „how are you?” I wcale nie dziwię się, że większość ludzi wydaje się sfrustrowana i mniej otwarta – oni przecież cały czas zastanawiają się, co powiedział przedmówca i jak mają na to zareagować! Odpowiedź jest dosyć prosta – jak chcesz być kulturalny, Odpowiadasz „oooh aah, uuu?,” jak nie, ograniczasz się do „oooh aah.” Ponieważ jestem z wykształcenia filologiem, opanowanie tych dźwięków nie przysporzyło mi zbyt wielu kłopotów i odpowiadam już prawie jak Brytyjczyk. Lada chwila zacznę wżerać ich tutejszy wynalazek, czyli frytki z octem – wtedy będę już bardziej angielska niż angielska królowa.
A więc – „ooh aah?”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz