środa, 30 września 2009

W poszukiwaniu straconego smaku

Siedząc w domu, robiąc wielkie NIC, postanowiłam zadbać o rodzinę i gotować smaczne i zdrowe obiadki – może przynajmniej gotować się nauczę, bo o rozwinięciu swojej angielszczyzny już dawno zapomniałam: przecież „ooo aaa” [all right – przy. aut.] załatwia porozumiewanie się z Anglikami, a drugim językiem urzędowym jest polski ewentualnie pundżabi. Wymyśliłam sobie też, że te moje obiadki będą lokalne – ostatecznie mam być jak Brytyjczyk ;)
W napływie entuzjazmu nabyłam sobie Książkę Kucharską o wdzięcznym tytule „English Cuisine”– i tu pierwsze zdziwienie – w książce znalazłam włoskie Spaghetti Carbonara, chińskiego kurczaka w pięciu smakach, hiszpańską paellę, francuskie Panettone, meksykańskie Tortas, tajskiego kurczaka z bazylią, rosyjskiego Strogonoffa i grecką sałatkę. A z potraw autochtońskich jedynie ryba z frytkami (oczywiście, że z octem) i klasyczne, angielskie śniadanie – czyli smażone co popadnie: tosty, kiełbaski, jajka, fasolka, pomidory i pieczarki. No fajnie – ale miało być zdrowo, a ta dieta rozwali nam wątroby po tygodniu stosowania :(
Nie poddałam się jednak – wsiadłam w autko i po zagraniu z tubylcami w ich ulubioną grę (zgadnij gdzie pojadę na rondzie) dojechałam do supermarketu. Czytając mi w myślach, manager wywiesił nawet plakat z listą najpopularniejszych brytyjskich potraw, a tam, na pierwszym miejscu, kurczak tikka masala i arabskie dania Halal :(
Ale co mi tam manager supermarketu – są przecież małe, lokalne sklepiki – tam na pewno znajdę coś pysznego i tutejszego! Pobuszowałam pomiędzy regałami, zanurkowałam w chłodziarki, pomacałam i poszperałam, a w końcu wyszłam z koszykiem pełnym zakupów – kupiłam „Pierogi Babuni,” smalczyk dziadunia, ogórki kiszone Krakus, serek wiejski Piątnica, sok Tymbark, czekoladę Wedla, paróweczki Morlinki, dżem Łowicz, bułkę tartą i piwo Tyskie. Hmm... Czy ja aby na pewno wyjechałam z Polski?!
A co tam – za tydzień na tablicy w supermarkecie ogłoszą, że najpopularniejszą brytyjską potrawą jest schabowy z bigosem i kompot z Wyborowej. Smacznego!!!

poniedziałek, 28 września 2009

jak brytyjczyk

A teraz o tym, jak zaistniałam na Wyspach i jak uczę się być prawie jak Brytyjczycy –

Wymyśliłam sobie, że skoro już tu jestem, pozałatwiam wszystkie zwyczajne sprawy – zapiszę się do lekarza, biblioteki i banku. Ale to nie jest tak proste, jakby się wydawało – otóż żeby zostać członkiem biblioteki, potrzebny jest dowód, że mieszka się tam, gdzie się mówi, że się mieszka – na słowo nie uwierzą. Podobnie w przychodni. Natomiast w banku – prawdziwy raj – powiedziałam gdzie mieszkam, Miła Pani natychmiast otworzyła mi konto, dała kartę kredytową i przyznała debet wysokości 300 funtów. I weź tu się człowieku nie zdziw – w bibliotece, gdzie możesz gwizdnąć książkę wartości kilku funtów, lub w przychodni, z której wyniesiesz najwyżej jakiegoś wirusa, traktują Cię jak potencjalnego kłamczuszka – a w banku dają Ci taką kasę i wierzą na słowo – ech... dziwne to Zjednoczone Królestwo. Ale, że mam już proof of address i mogę legalnie korzystać z biblioteki :)
Bycie prawie jak Brytyjczyk zajęło mi trochę czasu – przede wszystkim musiałam zmienić swoje dotychczasowe przyzwyczajenia dotyczące kierowania samochodem – i nie mówię tu wcale o jeździe po drugiej stronie drogi, ale o zwyczaju korzystania z kierunkowskazów. W Polsce wiadomo – chcesz skręcić, włączasz, skręcasz. Tutaj nie – chcesz skręcić, więc po prostu skręcasz i niech się pozostali użytkownicy drogi martwią. Szczególnie ciekawie wygląda to na rondach – jedziesz sobie, jedziesz i zastanawiasz się, czy kierowca obok ma ochotę skręcić, więc musisz zostawić mu miejsce, czy możesz jechać dalej. To chyba taka gra, w którą grają, gdy nudzi im się na angielskiej drodze – bo u nas masz masę atrakcji – dziura, pęknięcie – tu nie ma czegoś takiego, więc bez dodatkowych emocji (uważaj – za chwilę wjadę Ci w drzwi) można by usnąć za kierownicą. Tak więc oduczyłam się korzystać z kierunkowskazów i jeżdżę jak Brytyjczycy.
Inny aspekt bycia jak Brytyjczyk dotyczy komunikacji werbalnej. Jak spotykasz kogoś znajomego słyszysz zazwyczaj coś, co brzmi jak „Ooh aah?,” co w wolnym tłumaczeniu równa się „all right?” lub „aa a aah?,” czyli „how are you?” I wcale nie dziwię się, że większość ludzi wydaje się sfrustrowana i mniej otwarta – oni przecież cały czas zastanawiają się, co powiedział przedmówca i jak mają na to zareagować! Odpowiedź jest dosyć prosta – jak chcesz być kulturalny, Odpowiadasz „oooh aah, uuu?,” jak nie, ograniczasz się do „oooh aah.” Ponieważ jestem z wykształcenia filologiem, opanowanie tych dźwięków nie przysporzyło mi zbyt wielu kłopotów i odpowiadam już prawie jak Brytyjczyk. Lada chwila zacznę wżerać ich tutejszy wynalazek, czyli frytki z octem – wtedy będę już bardziej angielska niż angielska królowa.
A więc – „ooh aah?”

sobota, 26 września 2009

Telefony telefony

Nowy tydzień, nowe wrażenia :)
Po pierwsze, jeżeli kiedyś zechcesz narzekać na jakiekolwiek telefoniczne Biuro Obsługi Klienta w Polsce, dobrze się zastanów – tutaj jest jeszcze gorzej. Dla przykładu – wymyśliłam sobie mieć internet – ot tak, żeby być w kontakcie. Niby proste, ale tylko w teorii – bo w praktyce dostawcy internetu dzielą się na dwie kategorie – tych, którzy dostarczają internet mobilny, o prędkości zniedołężniałego żółwia i z limitami transferu danych, i tych od „normalnego” internetu. Tyle, że z tym drugimi jest pewien problem – trzeba posiadać linię telefoniczną BT, czyli ich odpowiednika TPSA. Zamówienie linii to pestka, chociaż słowotok konsultanta sprawił, że po 5 minutach słuchania mózg mi się wyłączył i tak do końca nie jestem pewna, czy zamawiając linię nie sprzedałam córki do haremu i nerki na przeszczep, ale jeszcze nikt się po to nie zgłosił, więc jestem dobrej myśli. Po zamówieniu linii można wykupić czasowe łącze – na przykład na 24 godziny – super! – tyle, że moje przestało działać po 6. I tu dochodzimy do sedna sprawy – telefoniczna helpline BT – pierwszy konsultant prawie się na mnie obraził, że dzwonię, bo przecież mogę skorzystać z pomocy online. Jak mu wyjaśniłam, że właśnie z tym online mam problem, przełączył mnie do drugiego konsultanta. Konsultant numer 2 zapewniał mnie, że to nie jest możliwe, by mieć internet bez linii, a jak mu wyjaśniłam, że na tej niemożliwości surfowałam całe 6 godzin, przełączył mnie do konsultanta nr.3. Ten powiedział, że on zajmuje się tylko telefonami, więc nic nie wie, i przełączył do numeru 4. Numer 4 zebrał ode mnie wszystkie dane, łącznie z imieniem nieślubnego dziecka mojej prababki, a potem powiedział, że wyśle mi sprawozdanie na maila. Podziękowałam za tego maila, jako że i tak nie mogłabym go odczytać, więc przełączył do numeru 5. Numer 5 ponownie zweryfikował dane a potem powiedział, że najlepiej będzie poczekać na normalny internet. A ja na to – no tak – ale ja zapłaciłam za te 24 godziny, więc albo kasa z powrotem albo internet. I tak oto zapracowałam na możliwość porozmawiania z numerem 6. Numer 6, z działu finansów, stwierdził, że rzeczywiście wpłaciłam pieniążki i niniejszym kupiłam internet, a gdy dowiedział się, że go nie ma, przełączył do numeru 7 – i tu zbliżamy się do końca tej historii – numer 7, chyba najbardziej „ogarnięty” ze wszystkich stwierdził, że tym zajmuje się specjalny call center, do którego mógłby mnie przełączyć, ale oni nie pracują w weekend, więc mnie nie przełączy :). Cała rozmowa trwała prawie 40 minut a w jej efekcie dostałam skurczu szyi (za krótki kabel w budce telefonicznej). Na dokładkę, podczas rozmowy jakiś pracowity pająk uwił nad drzwiami wejściowymi do budki niezłą pajęczynę i gdybym pogadała jeszcze z godzinkę to pewnie zacząłby mnie zżerać – w sumie fajna mu się zdobycz trafiła. A na marginesie – internet pojawił się godzinę później, zupełnie niespodziewanie – pewnie wcześniej miał przerwę na lunch, albo coś w tym stylu.

Droga TU

Hmm...
Czas na pierwsze wrażenia i wnioski J

Droga TU, pomimo całej swojej rozciągłości (koniec końców wyszło tego 1600km), okazała się całkiem przyjemna (dziękuję tutaj firmie PIONEER, która wymyśliła odtwarzacz CD do mojego auta), aczkolwiek cieszę się, że inni uczestnicy ruchu nie słyszeli śpiewów chóralnych, jakim (z lubością i na cały regulator) oddawałyśmy się z Pyzą. Przeprawa promowa całkiem fajna, choć niektóre pasażerki powinny raczej płynąć za promem niż na, jako że rozmiarem bardziej przypominały otłuszczone na zimę wieloryby niż ludzi – hmm... angielska karma?? Po zjeździe z promu poszło łatwo – zjazd na tę niewłaściwa stronę drogi poszedł raczej gładko, a dalej poprowadził Andrzej, czyli mój nieomylny Pan GPS (dziękuję firmie Tom Tom, że go wyprodukowała J).
Teraz dom – ponieważ wiem, że architekci raczej nie projektują po pijaku, nie powiem, że ten jest wynikiem upojenia alkoholowego – to raczej przejaw nieokiełznanej fantazji i wyzwania rzuconego prosto w oczy stereotypowi, że rogi w pokojach mają mieć kąt prosty, a pokoje kształt zbliżony do prostokąta lub kwadratu – nasz salon i sypialnia mają po sześć ścian, przedpokój siedem, pokój Matyldy pięć i tylko łazienki zaopatrzone zostały w nudne cztery ściany. Na ścianach wszędzie panuje Magnolia, czyli kolor ubogiej bawarki, chociaż jak mam lepszy humor twierdzę, że to lody tiramisu. Mamy też trochę mebli, ale tak żeby nie zaszaleć z rozpakowywaniem się – pewnie większość czasu będę spędzać próbując opanować chaos, który powstał po wyciągnięciu jakiejś koszulki lub spodenek. Okiełznałam już sprzęty domowe – zrobiłam pranie, upiekłam mięso – tu nic ciekawego, ot, standard.
Dalsze przeloty samochodowe były już nieco gorsze – pierwszego dnia ktoś pod supermarketem zarysował nam zderzak i ulotnił się na sposób angielski, a drugiego dnia rzucił się na nas ptak samobójca – normalnie leciał, leciał i trach – prosto w nasz samochód – nam nic, ale jego musiało nieźle walnąć L Problemy miał jakieś albo co.
A najfajniej było, jak skręcałam półkę na książki – angielskie śrubokręty po kilku minutach zatemperowały się i nie przypominały już śrubokręta krzyżakowego tylko metalowy szpikulec, w sam raz nadający się do tego, by go wsadzić w oko ich sprzedawcy. Na szczęście we wsi jest hardware store, gdzie weszłam w posiadanie nowego śrubokręta, którym nie tylko dokręciłam śrubki, ale i wbiłam gwoździe. Znaczy się można J. Pan sprzedawca, w białym prześcieradle i czarnym turbanie życzył mi szczęścia i powiedział, że jak ten śrubokręt się wygnie, to on go wymieni na nowy. Teraz półka stoi i moje książki maja gdzie mieszkać.
Czekamy na szkołę Młodej – jeszcze poczekamy, bo choć początek roku oficjalnie 2-go września, to przez pierwsze trzy dni do szkoły chodzą sami nauczyciele – hi hi – musza się sami nauczyć tego, czego od poniedziałku będą uczyć się dzieciaki. Dam znak, jak wydarzą się jakieś rewelacje.
I to chyba tyle – ach! Jeszcze dwa słowa o pogodzie – jakby nie było, to przecież narodowy temat do konwersacji – jest fajnie – cieplutko i głównie słonecznie, chociaż dziś spadł miniaturowy, trzydziestosekundowy deszcz – chyba bym go nie zauważyła, gdyby nie to, że właśnie wracałam z tym moim śrubokrętem.
Całuję mocarnie, ściskam i wyżymam

Iwoneczka- torebeczka
(dawniej – Iwonka-bez-ogonka)