sobota, 26 września 2009

Droga TU

Hmm...
Czas na pierwsze wrażenia i wnioski J

Droga TU, pomimo całej swojej rozciągłości (koniec końców wyszło tego 1600km), okazała się całkiem przyjemna (dziękuję tutaj firmie PIONEER, która wymyśliła odtwarzacz CD do mojego auta), aczkolwiek cieszę się, że inni uczestnicy ruchu nie słyszeli śpiewów chóralnych, jakim (z lubością i na cały regulator) oddawałyśmy się z Pyzą. Przeprawa promowa całkiem fajna, choć niektóre pasażerki powinny raczej płynąć za promem niż na, jako że rozmiarem bardziej przypominały otłuszczone na zimę wieloryby niż ludzi – hmm... angielska karma?? Po zjeździe z promu poszło łatwo – zjazd na tę niewłaściwa stronę drogi poszedł raczej gładko, a dalej poprowadził Andrzej, czyli mój nieomylny Pan GPS (dziękuję firmie Tom Tom, że go wyprodukowała J).
Teraz dom – ponieważ wiem, że architekci raczej nie projektują po pijaku, nie powiem, że ten jest wynikiem upojenia alkoholowego – to raczej przejaw nieokiełznanej fantazji i wyzwania rzuconego prosto w oczy stereotypowi, że rogi w pokojach mają mieć kąt prosty, a pokoje kształt zbliżony do prostokąta lub kwadratu – nasz salon i sypialnia mają po sześć ścian, przedpokój siedem, pokój Matyldy pięć i tylko łazienki zaopatrzone zostały w nudne cztery ściany. Na ścianach wszędzie panuje Magnolia, czyli kolor ubogiej bawarki, chociaż jak mam lepszy humor twierdzę, że to lody tiramisu. Mamy też trochę mebli, ale tak żeby nie zaszaleć z rozpakowywaniem się – pewnie większość czasu będę spędzać próbując opanować chaos, który powstał po wyciągnięciu jakiejś koszulki lub spodenek. Okiełznałam już sprzęty domowe – zrobiłam pranie, upiekłam mięso – tu nic ciekawego, ot, standard.
Dalsze przeloty samochodowe były już nieco gorsze – pierwszego dnia ktoś pod supermarketem zarysował nam zderzak i ulotnił się na sposób angielski, a drugiego dnia rzucił się na nas ptak samobójca – normalnie leciał, leciał i trach – prosto w nasz samochód – nam nic, ale jego musiało nieźle walnąć L Problemy miał jakieś albo co.
A najfajniej było, jak skręcałam półkę na książki – angielskie śrubokręty po kilku minutach zatemperowały się i nie przypominały już śrubokręta krzyżakowego tylko metalowy szpikulec, w sam raz nadający się do tego, by go wsadzić w oko ich sprzedawcy. Na szczęście we wsi jest hardware store, gdzie weszłam w posiadanie nowego śrubokręta, którym nie tylko dokręciłam śrubki, ale i wbiłam gwoździe. Znaczy się można J. Pan sprzedawca, w białym prześcieradle i czarnym turbanie życzył mi szczęścia i powiedział, że jak ten śrubokręt się wygnie, to on go wymieni na nowy. Teraz półka stoi i moje książki maja gdzie mieszkać.
Czekamy na szkołę Młodej – jeszcze poczekamy, bo choć początek roku oficjalnie 2-go września, to przez pierwsze trzy dni do szkoły chodzą sami nauczyciele – hi hi – musza się sami nauczyć tego, czego od poniedziałku będą uczyć się dzieciaki. Dam znak, jak wydarzą się jakieś rewelacje.
I to chyba tyle – ach! Jeszcze dwa słowa o pogodzie – jakby nie było, to przecież narodowy temat do konwersacji – jest fajnie – cieplutko i głównie słonecznie, chociaż dziś spadł miniaturowy, trzydziestosekundowy deszcz – chyba bym go nie zauważyła, gdyby nie to, że właśnie wracałam z tym moim śrubokrętem.
Całuję mocarnie, ściskam i wyżymam

Iwoneczka- torebeczka
(dawniej – Iwonka-bez-ogonka)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz